• Kino
  • Mapa
  • Ogłoszenia
  • Forum
  • Komunikacja
  • Raport

Na orbicie Mercury'ego. Recenzja filmu "Bohemian Rhapsody"

Tomasz Zacharczuk
2 listopada 2018 (artykuł sprzed 5 lat) 

Opowieść o fenomenie Freddiego Mercury'ego i grupy Queen przypomina bardziej pedantycznie uporządkowaną składankę topowych kompozycji spod szyldu "Greatest Hits" aniżeli perfekcyjnie zaintonowane, eksperymentalne i niebanalne "Bohemian Rhapsody". Filmowy rzemieślnik Bryan Singer nie do końca udźwignął legendę śpiewającego geniusza. Nie zmienia to jednak faktu, że mamy do czynienia z wielkim muzycznym widowiskiem z olśniewającą rolą Ramiego Maleka.



Budowanie filmowych pomników ikonom światowej muzyki jest zadaniem równie ambitnym i szlachetnym, co nieraz niewdzięcznym, karkołomnym i opatrzonym potężnym ryzykiem. Artystycznego geniuszu nie da się przecież skopiować w skali 1:1. Można jedynie intuicyjnie poszukiwać formy, która oczekiwania fanów i zamysł filmowców zwiąże w jedną spójną, nienaruszalną całość. Twórcy ekranowej opowieści o Mercurym i Queen musieli sprostać gigantycznym wręcz wymaganiom i nieustannej presji ze strony milionów fanów brytyjskiej grupy.

Klasowe kino biograficzne, podobnie jak w przypadku wybitnych muzycznych kompozycji, powinno wyzbywać się kompromisów i półśrodków. Gdyby było inaczej, tytułowe "Bohemian Rhapsody" pod naciskiem producentów zostałoby skrojone do obowiązkowych trzech minut, pozbawione operowych elementów, zwyczajnie odsączone z magii. W skrócie: nie znalazłoby się w panteonie najlepszych utworów w historii światowej muzyki. Artystycznego uporu, filmowej wyobraźni i przede wszystkim pierwiastka geniuszu zabrakło Bryanowi Singerowi. Jego "Bohemian Rhapsody" to właśnie niechlujnie poskracana, wypolerowana z wszelkich rys, spłycona pod masowy gust i w gruncie rzeczy prostolinijna interpretacja wielkiego przeboju światowej popkultury zatytułowanego po prostu "Queen".

"Bohemian Rhapsody" jest zarazem dość sztampową filmową biografią, która muzycznej ikonie nie chce wyrządzić żadnej krzywdy, a jednocześnie wielkim muzycznym widowiskiem z rewelacyjnymi utworami Queen i głosem Freddiego Mercury'ego. "Bohemian Rhapsody" jest zarazem dość sztampową filmową biografią, która muzycznej ikonie nie chce wyrządzić żadnej krzywdy, a jednocześnie wielkim muzycznym widowiskiem z rewelacyjnymi utworami Queen i głosem Freddiego Mercury'ego.
Zanim jednak doszło do najsłynniejszej muzycznej koronacji, na początku lat 70. dorabiający na lotnisku pakowaniem bagaży i włóczący się po londyńskich knajpach chłopak z Zanzibaru ambitnie próbował przebić się do artystycznej bohemy. Wtedy był jeszcze Farrokhiem Bulsarą. Freddie Mercury (Rami Malek) narodził się dopiero podczas spotkania z Rogerem Taylorem (Ben Hardy) i Brianem Mayem (Gwilym Lee). To właśnie długowłosych rockmanów z niepozornej kapeli Smile przyszły wokalista przekonał, że razem są w stanie osiągnąć wiele. Już pierwszy wspólny koncert pokazał, że sceniczną energią, oszałamiającą charyzmą i wokalną wirtuozerią Freddie zaciągnie towarzyszy na szczyt.

W doskonale już znane rewiry biografii Mercury'ego i historii Queen zaciąga natomiast widzów Singer. A czyni to nieraz chaotycznie, powierzchownie, niedostatecznie angażująco i niezbyt wnikliwie. Jak choćby poruszając w bardzo zawoalowany i ledwie namacalny sposób wątek homoseksualny. Ograny tak, by nikogo nie urazić, a tym bardziej zrazić. Nadmierną asekurację widać nawet na płaszczyźnie relacji pomiędzy członkami zespołu. Wewnętrzne tarcia kończą się błyskawicznymi rozejmami, a cukierkowa wręcz sielanka wylewa się z ekranu.

Pytanie czy mogło być inaczej, skoro producentami filmu są Taylor i May? Nie ujmując absolutnie niczego świetnym muzykom, widać jednak, kto w tym legendarnym kwartecie pierwszy gnał na barykady, przełamywał konwenanse i schematy, wprowadzał kontrolowane szaleństwo. Gdyby filmowe "Bohemian Rhapsody" było muzycznym projektem Queen, Freddie z pewnością pod tak pełnym kompromisów i niedociągnięć dziełem nie podpisałby się. Jak to miał w zwyczaju, zapewne gnębiłby kolegów i żądał większego zaangażowania, aż w końcu światło dzienne ujrzałby kolejny artystyczny majstersztyk. Tutaj boskiej ręki zabrakło.

Poza znakomitym Ramim Malekiem niewątpliwym atutem filmu jest możliwość obserwowania, jak legendarna czwórka komponowała kolejne przeboje, radziła sobie z wewnętrznymi konfliktami i szturmem zdobywała światową publikę. Poza znakomitym Ramim Malekiem niewątpliwym atutem filmu jest możliwość obserwowania, jak legendarna czwórka komponowała kolejne przeboje, radziła sobie z wewnętrznymi konfliktami i szturmem zdobywała światową publikę.
Pozbawiony punktów zapalnych i unikający jak ognia kontrowersji scenariusz, autorstwa "speca" od żmudnych, przyciężkawych skryptów, Anthony'ego McCartena (odpowiadał za filmowe biografie Hawkinga i Churchilla), ubarwia na pewno dobre tempo filmowej opowieści i genialna, ponadczasowa, naszpikowana przebojami muzyka Queen. Usta mimowolnie śledzą każdą linijkę tekstu "Bohemian Rhapsody", noga samoczynnie wystukuje rytm "We Will Rock You", serce rośnie na dźwięk "We Are The Champions", łezka kręci się w oku przy "Show Must Go On". Sceny koncertowe zaaranżowane są znakomicie, zremasterowane nagrania Queen niemal porywają z siedzeń, a prawie w całości odtworzony występ z Live Aid z powodzeniem może kandydować do miana jednej z najlepszych muzycznych sekwencji ostatnich dekad w kinie.

Przełomową bez wątpienia rolę w swojej karierze gra Rami Malek. Znany głównie z serialu "Mr. Robot" aktor na przeszło dwie godziny staje się Freddiem Mercurym. Energicznym, pełnym pasji i nieposkromionych ruchów scenicznym potworem z przerażającym talentem wokalnym. A zarazem zagubionym, osamotnionym, naiwnym introwertykiem za kulisami. Malek fenomenalnie oddaje wszystkie te emocje i nieraz w pojedynkę ratuje puste emocjonalnie sceny przed niezamierzoną karykaturą. Nie przerysowuje postaci, jest niezwykle skupiony na detalach, magnetyzuje niczym Mercury, on nim po prostu jest. Piorunująco dobra robota, którą jak występy Freddiego, trzeba nagrodzić owacją na stojąco.

"Bohemian Rhapsody", i nie ma co do tego wątpliwości, jest filmem o liderze legendarnej formacji. Jest Freddie Mercury i grupa Queen. Nie inaczej, bo w odwróconej kolejności nie miałoby to żadnego sensu. Równowagi, ze względu na ograniczony metraż filmu, też być nie może. Narzekania malkontentów na marginalne potraktowanie Taylora, Maya czy Deackona szczerze nie rozumiem. Cała trójka z trudem, ale jednak znajduje miejsce u boku głównego bohatera. Każdemu ze świetnie dobranych (nie tylko wizualnie) aktorów przypada też odpowiednia funkcja. May intelektualizuje, Taylor podkręca temperaturę wewnętrznych relacji, Deacon na ogół milczy, przygotowując grunt pod trafną puentę albo pobrzękuje w kącie akordy do "Another One Bites The Dust". Wszystko harmonijnie do siebie pasuje i składa się w zgrabną całość. Jak muzyka Queen.

Bryan Singer stworzył nieskazitelny portret Freddiego Mercury'ego, którym on sam raczej nie byłby zainteresowany. Filmowi brakuje głębi, kontrowersji, lepszego scenariusza. Można za to znaleźć niesamowitą muzykę, świetnych aktorów, przebojowe tempo i naładowany potężnymi emocjami epilog ze słynnym koncertem na Wembley. Bryan Singer stworzył nieskazitelny portret Freddiego Mercury'ego, którym on sam raczej nie byłby zainteresowany. Filmowi brakuje głębi, kontrowersji, lepszego scenariusza. Można za to znaleźć niesamowitą muzykę, świetnych aktorów, przebojowe tempo i naładowany potężnymi emocjami epilog ze słynnym koncertem na Wembley.
Na uwagę zasługuje także świetna Lucy Boynton, wcielająca się w rolę Mary Austin, niedoszłej żony Mercury'ego, późniejszej wieloletniej przyjaciółki artysty. Każde pojawienie się Boynton podnosi jakość artystyczną filmu, a scena zagrana wspólnie z Malekiem przy retransmitowanym w telewizorze koncercie w Rio stanowi jeden z najmocniejszych emocjonalnie i najlepiej zagranych fragmentów "Bohemian Rhapsody". Właśnie takich momentów w produkcji Bryana Singera brakuje, by filmowy utwór dorównał legendarnym nagraniom londyńskiej czwórki. Fani Queen wiedzy na temat zespołu po seansie nie powiększą. Dodatkowo muszą również przełknąć to, że twórcy filmu niektóre fakty z życia Freddiego przesuwają swobodnie w czasie (np. moment poznania diagnozy). To jednak można wybaczyć, bo taki a nie inny pomysł na konstrukcję filmu (Live Aid jako klamra spinająca początek z końcem filmu) wymagał uproszczenia wielu wątków, a nawet ich nadinterpretacji.

W księdze skarg i zażaleń pod adresem filmowców mógłbym dopisać jeszcze niejeden akapit. Pierwszym jednak, co zrobiłem po powrocie do domu, było odkopanie z zakurzonej szuflady kasety "Innuendo" i kilkukrotne obejrzenie koncertowego zapisu z Live Aid. Tak właśnie działa magia Queen i Freddiego Mercury'ego. Olśniewająca rola Maleka i możliwość niemal duchowego obcowania z muzyczną legendą wymazują niemal każde złe wspomnienie z filmowego "Bohemian Rhapsody". Jeśli choć raz słyszeliście Queen, nawet przypadkiem podczas sportowej transmisji, w telewizyjnej reklamówce, na radiowej antenie, musicie zobaczyć film, który na pewno pokochają tłumy.

OCENA: 7/10

Film

7.1
153 oceny

Bohemian Rhapsody (68 opinii)

(68 opinii)
biograficzny

Opinie (81) ponad 10 zablokowanych

  • Legenda

    Nie ujmując scenariuszowi to Freddy jest legendą i cokolwiek by nie nakręcili to tak zostanie.

    • 89 4

  • (3)

    ten chudzielec to ma być Freddie? oesu

    • 6 61

    • Coen miał grać ale jak przeczytał scenariusz to zrezygnował (1)

      • 9 3

      • I dobrze, że zrezygnował...

        • 5 0

    • Freddie był taki szczupły

      • 8 1

  • Jakkolwiek widziałem ich słynny koncert z LIve aid to powiem ze tu go bardzo starannie odwzorowano. (5)

    Nawet ubrania kamerzystów się zgadzają. Szacun za karkołomność.

    • 70 2

    • Dlaczego nie zagrał go COEN(Borat)? Czemu odstapił od tej roli? (4)

      Może komik za bardzo kojarzył się z jajcarskimi filmami w których grał;)? W sumie Coen miał też lekko perskie korzenie.

      • 7 17

      • Lekko perskie?

        Żydem jest

        • 20 1

      • Bo on miał inną wizję filmu. Chciał prawdziwego Freediego, nie wybielonej laurki. (1)

        A na pokazanie wszystkiego włącznie z jedynymi w swoim rodzaju balangami i tonami koksu wciąganymi przez Freediego kategorcznie nie zgodzili się pozostali członkowie zespołu. Choć prznaję, że jak usłyszałem, że powstaje taki film to Sasha Baron Coen był pierwszą osobą, jaka przyszła mi do głowy jako odtwórca roli Mercurego.

        • 19 5

        • A mnie cieszy fakt, że nie powstał tabloidowy film goniący za tanią sensacją i pozamuzycznymi ekscesami członków zespołu. W historii Queen najważniejszy był muzyczny geniusz zespołu, to jak się narodził i rozwinął, a nie kto ile koksu wciągnął, czy kto z kim sypiał...

          • 13 0

      • Lekko perskie XD

        • 4 0

  • królowa jest tylko jedna ! (6)

    jest to bez wątpienia najlepszy zespól muzyczny jaki powstał

    • 65 8

    • jakieś argumenty (3)

      poproszę

      • 4 33

      • np. porównaj ich z dizisjeszą youtubową hałtura z vevo;) (1)

        Nie ma nawet o czym mówić;)

        • 30 2

        • Istnieje świat poza vevo.
          Dzisiaj powstaje tyle wartościowej i genialnej muzyki, że głowa mała. Tylko wystarczy pogrzebać.

          • 4 3

      • każdy ich kawałek to większy czy mniejszy hit

        • 27 1

    • Zgadzam się z Tobą. Utwory Queen były muzycznie ambitne, oryginalne, różnorodne, ale również przystępne dla słuchacza, ich słuchanie sprawia przyjemność, wywołuje emocje. Być może były zespoły tworzące bardziej skomplikowane muzycznie utwory, bieglejsze technicznie, ale jeśli chodzi o to co najważniejsze w muzyce, czyli ducha, emocje, umiejętność poruszenia czegoś głębszego w odbiorcy, to muzyka Queen jest na najwyższym poziomie...

      • 7 0

    • no nie daj spokój stefan

      • 0 0

  • Film jest świetny, w lekki sposób opowiada o nie lekkich sprawach. A poza tym królowa jest tylko jedna

    • 37 2

  • God save QUEEN :) (1)

    Z pewnością wybiorę się do kina na ten film.

    • 34 1

    • Ja jutro na 14:30

      Multikino Sopot, z bratem i świętej pamięci tatą... największym fanem jakiego znałem... taki mały tribute.

      • 12 0

  • Film nie jest zły, ale na dzieło, które udźwignie temat poczekamy do śmierci pozostałej trójki członków (5)

    Bo to oni mieli duży wpływ na kształt scenariusza, z którego wyrzucono co bardziej skanalizujące momenty i imprezy, choć na przykład scena z tym jak dzwoni, żeby usłyszeć swoje koty to żaden wymysł - tak naprawdę było. Freddie miał świra na punkcie kotów :)
    Dlatego też z roli zrezygnował Sasha Baron Coen, który miał grać Freddiego, bo on jak to on chciał Freddiego skandalisty, szalonych imprez, odważnych scen, przypadkowego seksu jak i romansów Freddiego zarówno tych hetero jak i homoseksualnych, bo tych miłostek było trochę więcej niż w filmie pokazano.

    Jak długo oni będą życ raczej nie zobaczymy filmu, w którym to wszystko pokażą.

    • 33 6

    • Jakby miał z tego zrobić drugą część Borata to może i lepiej, że nic z tego nie wyszło. (2)

      • 4 3

      • (1)

        Ja bym chciał zobaczyć prawdziwy film o Freddim. I te dobre strony i te złe. Niestety film pod wpływem żyjących członków zespołu zrobił się kinem familijnym, dozwolony od lat 12. Nie taka jest prawdziwa hiistoria Freddiego. Reszsta załogi też ma swoje za uszami, a w filmie są pokazani krystalicznie czysto, nawet alkoholu nie piją (oprócz szampana) :D

        • 4 4

        • I bardzo dobrze

          Że takich szczegółów w filmie nie ma. Po co epatować golizną i bić widzów po oczach scenami? Queen kochają też dzieci i młodzież, wspaniale, że każdy może ten film zobaczyć. Ja się wzruszyłam, nie koniecznie muszę oglądać gejowskie porno.

          • 4 2

    • Po co?

      A co wnosi do ich muzyki to wszystko co opisałeś?

      • 6 3

    • Zwróć uwagę na to, że twórcy chcieli pokazać przede wszystkim historię Queen, a nie życie prywatne, miłostki i skandale Freddie'go. W historii Queen najważniejsza była muzyka a nie pozasceniczne ekscesy członków zespołu, które i tak w filmie zostały delikatnie zaakcentowane (po co takich scen więcej?). Jak Coenowi nie podobał się scenariusz, to niech nakręci swój własny film...

      • 5 0

  • Kocham Freddiego

    Mam nadzieję, że film chć częściowo udźwignie ciężar legendy. Zwiastuny pokazują, że odtwórca głównej roli daje radę, ale zobaczymy...

    • 24 2

  • Queen. (1)

    Filmu nie widziałem. Ale muzykę zespołu usłyszałem dawno temu w latach 70-tych XX wieku.
    Mam wszystkie płyty studyjne. To dzieło czterech genialnych muzyków. Super vocal, gitara, bas i perkusja.

    • 39 0

    • No i fajnie.

      • 3 1

  • Czekam (2)

    Czekam już w kinie na seans, zobaczymy jak będzie :)

    • 11 1

    • Obejrzałem !! (1)

      Warto było się wybrać na ten film, polecam każdemu kto choć trochę zna zespół Queen aby zgłębić historię powstania kapeli i okres jej trwania. W samym filmie zostało uwydatnionych więcej blasków niż cieni zespołu i dobrze bo jako fan kapeli właśnie taki obrazek chciałem obejrzec. O cieniach wiem dużo i to mi wystarczy a dzieło należy rozpatrywać jako hołd dla zespołu i samego Freddiego a nie jako surowa biografia bo chyba nie taki był zamysł twórców. Doceniam, że zdecydowana większość widzów w Heliosie w forum została do samego końca podczas napisów, nie chciało się wychodzić :)

      • 11 0

      • Racja, ten film to bardziej hołd dla zespołu niż źródło rzetelnej wiedzy o nim. Fan niczego nowego się z niego nie dowie. Jeżeli ktoś chce wnikliwie poznać historię Queen powinien sięgnąć po którąś z książek np. "Queen. Królewska historia" (M. Blake) albo po któryś z filmów dokumentalnych.

        • 5 0

alert Portal trojmiasto.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.

Wydarzenia

Wielka Szama na Stadionie - wielkie otwarcie sezonu w Gdańsku! (12 opinii)

(12 opinii)
street food

Kwiat Jabłoni "Nasze ulubione kluby" (8 opinii)

(8 opinii)
pop

Daria ze Śląska "Pierwsza trasa c.d."

89 - 129 zł
Kup bilet
pop

Najczęściej czytane

Sprawdź się

Sprawdź się

Co jest stolicą Irlandii?