- 1 Zamknięto jedyną ukraińską dyskotekę (147 opinii)
- 2 Grają przeboje największych gwiazd (8 opinii)
- 3 Festiwal filmowy w odmienionej formule (15 opinii)
- 4 Planuj Tydzień: imprezy i majówka (10 opinii)
- 5 Rodzinne atrakcje i parki rozrywki - jakie ceny, ile kosztuje zabawa? (29 opinii)
- 6 Kartonowy Dawid Podsiadło jak żywy (18 opinii)
SpaceFest 2018. Wyjątkowo trójmiejska odsłona festiwalu
9 grudnia 2018 (artykuł sprzed 5 lat)
Kosmiczna muzyka wybrzmiała w Gdańsku po raz ósmy i po raz drugi w klubie B90. W jaki zakamarek wszechświata tym razem zabrali nas organizatorzy? Okazuje się, że najciekawszym było... Trójmiasto.
SpaceFest jest wydarzeniem przedziwnym. W tym roku jego prawdopodobnie najbardziej znanym uczestnikiem (sądząc po statystykach wyświetleń i polubień w internecie) była brazylijska Rakta, ale to wciąż grupa, która na Off Festivalu czy nawet na festiwalu Soundrive grałaby na samym początku, na najmniejszej scenie. Nie ma w programie "gwiazd", nie ma nawet zespołów popularnych w alternatywnym podziemiu, jest natomiast coś, czego wiele innych imprez może SpaceFestowi pozazdrościć - zaufanie publiczności, która całkowicie zdaje się na wybory organizatorów i tłumnie stawia się na występach kapel, które w większości przypadków samodzielnie nie zebrałyby nawet stu widzów. To niebywałe osiągnięcie, ale w pełni zasłużone, czego ósma edycja imprezy jest doskonałym dowodem.
Każdy dzień na dużej scenie otwierały zespoły, które można by uznać za stereotypowe w kontekście brzmienia, z jakim SpaceFest jest kojarzony. Nest Egg ze Stanów Zjednoczonych i Eyre Llew z Wielkiej Brytanii grali hałaśliwie, nastrojowo, niemal zawsze z utworami trwającymi powyżej pięciu minut i chociaż poziomowi wykonania trudno postawić zarzuty, to zabrakło nieco bardziej osobistego języka, który nadałby twórczości obydwu kapel oryginalny charakter (zwłaszcza ci drudzy mieli z tym problem, a momentami przypominali wręcz fanatyków Sigur Rós, którzy koniecznie chcieli brzmieć jak ich idole).
Niefortunny splot zdarzeń nie pozwolił wystąpić jednemu z najbardziej wyczekiwanych zespołów - włoskiemu Sonic Jesus, a ogłoszone na ostatnią chwilę zastępstwo w postaci niemieckiego Gewalt było jedną wielką niewiadomą. Szybko okazało się jednak, że zadziorna muzyka okraszona specyficzną twardością niemieckiego języka trafiła na podatny grunt, bo chyba żaden inny zespół podczas tegorocznej edycji nie mógł poszczycić się równie żywiołowymi reakcjami pod sceną. Dla odmiany chwilę później wszyscy stali niemalże w bezruchu, z zamkniętymi oczami, kiedy duet Medicine Boy wypełniał halę melancholijnym połączeniem shoegaze'u i bluesa. Pierwszy dzień zakończyła Rakta - znakomity "rytuał" przypominający szabat czarownic.
Prawdziwa i poniekąd nieoczekiwana siła festiwalu ujawniła się dnia drugiego, kiedy okazało się, że polska reprezentacja przyćmiewa zagraniczne składy. Zaczęło się od Popsysze, które wprawdzie nie zaplanowało specjalnego setu z gościnnymi występami czy premierami nowych utworów, ale nauczony doświadczeniem wielu wcześniejszych koncertów trójmiejskiego tria, byłem przekonany, że i tym razem doznania będą niepowtarzalne. I faktycznie Popsysze ponownie udowodniło, że w rockowej improwizacji mało kto może się z nimi w Polsce równać. Na małej scenie znakomicie zaprezentowało się także wrocławskie XDZVØNX, którego dziwaczne połączenie witch house'u, folku i kto wie, czego jeszcze wymusiło na ściśniętym tłumie taniec (a na SpaceFeście nie jest to sytuacja częsta).
Z kolei na dużej scenie głównym wydarzeniem miała być nowa odsłona Pure Phase Ensemble - kolektywu zmieniających się z roku na rok muzyków pod dowództwem doświadczonych kapitanów. Repertuar jest efektem zaledwie kilku dni wspólnych warsztatów, więc siłą rzeczy poziom bywa różny. W tym roku wyróżniała się przede wszystkim Hanna Went z zespołu Free Games For May - świetna, młoda wokalistka obdarzona barwą przypominającą Siouxsie Sioux; a także gitarzyści nieodżałowanego Pedal Distorsionador, którzy samodzielnie konstruowane przestery tym razem wykorzystali znacznie subtelniej. Momentem zupełnie niepotrzebnym był natomiast krótki występ młodego rapera, który nie opanował jeszcze techniki i nie miał absolutnie nic do przekazania w swoim freestyle'u. Podobno Will Carruthers (tegoroczny kapitan Pure Phase) poznał go kilka dni temu na ulicy... było to słychać.
Ostatecznie SpaceFest 2018 należał jednak do gdańskiego Spoiwa, które po raz ostatni występowało w tym składzie i po raz ostatni odgrywało materiał z albumu "Salute Solitude". Dobrze zobaczyć lokalny zespół, który tak kompleksowo podchodzi do sztuki scenicznych występów, bo przecież koncert to nie tylko muzyka, ale również towarzysząca jej oprawa, a żadna grupa nie przygotowała spektaklu świateł na tak wysokim poziomie, jak właśnie Spoiwo. To było doznanie dla wielu zmysłów, któremu chyba nikt na sali nie potrafił się oprzeć. Szkoda, że już nie usłyszymy tych utworów, ale zespołowi przykładającemu tak dużą wagę do detali można dać duży kredyt zaufania i jestem pewien, że warto wyczekiwać ich nowego wcielenia.
Ósmy SpaceFest okazał się wyjątkowo udaną edycją, która nie miała momentów wyraźnie słabych. Stopniowo ranga festiwalu rośnie, odwiedza go coraz więcej osób spoza Trójmiasta, ale miejmy nadzieję, że nigdy nie będzie to impreza zbyt duża, bo siłą tej kosmicznej, psychodelicznej, nastrojowej muzyki jest intymność, którą właśnie w takiej formule można odczuć najintensywniej.
Wydarzenia
Miejsca
Zobacz także
Opinie (36)
-
2018-12-12 18:49
Impreza dno, ciężko to nazwać muzyką, najważniejsze, że "organizator" się dobrze bawił i spotkał z kolesiami, naćpał i nachlał
- 1 1
2
Portal trojmiasto.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.