• Kino
  • Mapa
  • Ogłoszenia
  • Forum
  • Komunikacja
  • Raport

Vijay Iyer królem festiwalu Jazz Jantar

Borys Kossakowski
22 listopada 2011 (artykuł sprzed 12 lat) 
Golden Strike Trio Rona Cartera było koroną wieńczącą trwający niemal miesiąc festiwal. Golden Strike Trio Rona Cartera było koroną wieńczącą trwający niemal miesiąc festiwal.

Tegoroczny Jazz Jantar zapamiętamy przede wszystkim jako popis umiejętności Vijaya Iyera, w którego muzyce, prócz wirtuozerii i emocji, była po prostu magia. Sporych wrażeń dostarczył też afro-jazzowy kwintet Omara Sosy, Flat Earth Society, duet Liebezeit-Friedman. Festiwal mienił się różnorodną muzyką, a na koniec zaserwował crème de la crème, emanujący duchowym spokojem Golden Striker Trio Rona Cartera.



Duet Liebezeit i Friedman z pewnością jazzu nie grali, ale świetnie wzbogacili różnorodny program festiwalu. Duet Liebezeit i Friedman z pewnością jazzu nie grali, ale świetnie wzbogacili różnorodny program festiwalu.
Vijay Iyer był niekwestionowanym bohaterem festiwalu. Vijay Iyer był niekwestionowanym bohaterem festiwalu.
Flat Earth Society to klezmerska radość, powaga współczesnej kameralistyki i rockowy ogień. Flat Earth Society to klezmerska radość, powaga współczesnej kameralistyki i rockowy ogień.
Omar Sosa przypominał raczej lidera wędrownej trupy teatralnej, niż szamana. Muzyka jego kwintetu to esencja afrykańskiej radości z muzyki. Omar Sosa przypominał raczej lidera wędrownej trupy teatralnej, niż szamana. Muzyka jego kwintetu to esencja afrykańskiej radości z muzyki.
Solą tegorocznego Jazz Jantart, który trwał od 4 do 21 listopada (18 października odbył się koncert towarzyszący Krakauer plays Zorn), był weekend z Vijayem Iyerem, który wystąpił w klubie Żak dwukrotnie: raz w programie solowym, raz w duecie z Rudreshem Mahanthappą. Koncerty w tak okrojonym instrumentarium są najtrudniejszą próbą dla muzyków. Tu każde niedociągnięcie - jak mówią jazzmani, każdą "ściemę"- widać jak na dłoni.

Vijay Iyer olśnił przede wszystkim blaskiem swej niezwykłej osobowości. Skromny, ale bardzo pewny siebie, grał niepozornie, ale to były czary nad klawiaturą. Grał partie zupełnie improwizowane, brał na warsztat swoje kompozycje, standardy, a także takie niespodzianki jak "Human Nature" z repertuaru Michaela Jacksona. Zarówno solo jak i w duecie przez cały czas utrzymywał najwyższy poziom artystyczny. Zacierały się granice między karkołomnymi postbopowymi harmoniami, frazami klasycyzującymi, między kompozycjami a improwizacją. Wszystkiego słuchało się z równym zainteresowaniem i przyjemnością (choć lepiej by pasowało tu słowo: oddaniem).

Iyer nie popisuje się, nie łapie się za muzyczne kuglarstwo i efekciarstwo. W jego muzyce była za to wewnętrza mądrość, pełna oświecenia i czystych emocji. W duecie z Raw Materials Iyer ze swoim ziomkiem Rudreshem Mahanthappą stanowili twór niemal absolutnie zespolony, nie tylko jeśli chodzi o perfekcję wykonawczą (choć ta była olśniewająca), ale przede wszystkim we wspólnym przeżywaniu i przetwarzaniu emocji. Mahanthappa w tym duecie zagrał tak dużo i tak różnorodnie, że ludzie łapali się za głowę: co też jeszcze saksofonista może zaprezentować, skoro za chwilę gra ze swoim trio?

Wielkim wydarzeniem i jednocześnie finałem festiwalu był koncert Golden Striker Trio Rona Cartera w Filharmonii Bałtyckiej. Carter z pianistą Mulgrew Millerem i gitarzystą Kevinem Eubanksem dał popis starej szkoły jazzu. Ten skład grał bardzo przewidywalnie, bez zaskoczeń i bez zwrotów akcji. Ci, którzy cenią muzyka za udział w bardziej odważnych projektach, mogli zastanawiać się, dlaczego kontrabasista wziął się za tak bezpieczne granie. Z pewnością jednak Golden Striker Trio to nie żadne asekuranctwo, ale w pełni przemyślany hołd dla tradycji czarnej muzyki, bluesa, jazzu, rockabilly. Wszystko zagrane spokojnie, bez ekscytacji, za to z ogromnym spokojem i luzem właściwym dla starych mistrzów.

Dla wielu niespodzianką (choć zapowiadaną przeze mnie) był ognisty występ Flat Earth Society. Piętnastoosobowy big band z Belgii zaprezentował program, w którym mieszał ze swadą i lekkością klezmerskie motywy, wolne improwizacje i rockowy pazur. Zaprezentowali przy tym taką siłę i umiejętności, że występujący po nich zespół Jimiego TenoraTony'ego Alena wypadł dość blado. Obaj liderzy projektu wydawali się nieobecni, ustawieni na przeciwległych krańcach sceny nie mieli kontaktu z szalejącymi sidemanami, którzy, o dziwo, stanowili o sile przekazu tego zespołu.

Mocnym punktem programu był weekend trójmiejskich muzyków, którzy zaprezentowali premierowe programy. Pierwszy wystąpił Irek Wojtczak z kwartetem Outlook. Choć saksofonista skomponował tematy niełatwe, z pogmatwanymi harmoniami, zespół jako całość brzmiał świetnie. Gdy zaś rozwijał skrzydła w improwizacjach, sekcja rytmiczna Żuchowski-Staruszkiewicz rozpędzała Outlook jak silnik odrzutowy. Wygląda na to, że Wojtczak (jako lider) zaczyna wreszcie tworzyć muzykę na miarę swego talentu. Bardzo energetycznie wypadło podwójne trio Wojtka MazolewskiegoDennisa Gonzaleza. Bateria złożona z dwóch perkusji, dwóch kontrabasów, trąbki i saksofonu strzelała co rusz salwy i kanonady, od których zatrzęsła się powała Żaka.

Nie zawiódł też Omar Sosa, którego zespół emanował radością, zaskakiwał błyskotliwymi zagrywkami, zadziwiał świetnym porozumieniem. Fenomenalnym wyczuciem i doskonałą znajomością materii muzycznej popisywał się zwłaszcza perkusista Marque Gilmore, który doskonale współpracował z Omarem, jakby przewidując każdy kolejny akord czy frazę.

Trudno nie wspomnieć o kolejnej legendzie - perkusiście Jakim Liebezeit, którego występ w duecie z Burntem Friedmanem przyciągnął do Żaka tłumy. Elektroniczne groove'y i ambientowe plamy Friedmana z celowo uproszczoną, wręcz naiwną motoryką perkusji byłego muzyka Can połączyły się w nerwowy, postindustrialny trans. Z pewnością nie był to jazz i należy to traktować jako wielki plus. W XXI wieku niemal każdy duży festiwal jazzowy zaprasza zespoły grające muzykę improwizowaną, okołojazzową.

Tegoroczny Jazz Jantar trwający przeszło miesiąc był jednak zbyt rozciągnięty w czasie. Atmosferę wydarzenia buduje nie tylko program, ale także publiczność, która spotyka się na kolejnych koncertach i żywo dyskutuje, co widziała, co słyszała. Warto o nią dbać, choćby wprowadzając do sprzedaży karnety festiwalowe. Czy ktoś widział festiwal muzyczny bez karnetów?.

Podczas jednego z koncertów podeszła do mnie pewna kobieta i z uśmiechem na ustach oznajmiła, że od dwóch lat nie musi już jeździć na Bielską Zadymkę, ani Jazz Jamboree. Gdański Jazz Jantar to ścisła czołówka polskich festiwali jazzowych.

Miejsca

Wydarzenia

Zobacz także

Opinie (10) 2 zablokowane

  • udana edycja

    było kilka wypasów.. już czekam na przyszłoroczny line-up

    • 7 2

  • Omar Sosa królem Jazz Jantaru (3)

    Byłem jak zwykle na prawie wszystkich koncertach Jazz Jantaru i jednak uważam, że niekwestionowanym wydarzeniem festiwalu był występ Omara Sosy i jego kwintetu. Fajnym koncertem był koncert Vijaya z Rudreshem Mahanthappą, jednak występ solo trochę mnie rozczarował. Tak jak kocham solo fortepian, Vijay za bardzo skupił się na lekko kombinacyjnej improwizacji, zbyt technicznym sposobie grania, zamiast tak jak na początku czy na końcu koncertu, poddać się brzmieniu fortepianu. Zabrakło mi "flowu", a za dużo było szukania niestandardowych dźwięków.Występ Omara za to był czystą, wspaniałą energią i muzyczną ucztą. Świetni muzycy, którzy sami czerpali radość z gry, wciąż się uśmiechający i nawzajem zaskakujący, genialny perkusista, którego rytmy potrafiły roztańczyć nawet nieżywego, basista, który grał nie tylko rękoma ale też nogą (świetne wejście w koncert, gdzie zaczynał grać i śpiewać już przy wyjściu z pokoju), no i sam Omar operujący z wielką gracją i wyczuciem klawiaturami fortepianu i syntezatorów (miał ich z 3 plus 5 różnych efektów, a brzmienie mimo tego było wciąż naturalne), czujący rytm i dyrygujący muzykami znad klawiatury. Doskonale zapamiętam jego komunikację z perkusistą, który świetnie reagował na przyspieszenia czy zwolnienia rytmu przez Omara i mimo wyczynów i potrzeby skupienia, wciąż zachowywał uśmiech, jakby te partie były dziecinnie proste. Jedyny koncert, na którym publiczność wstała z miejsc by wyrazić satysfakcję z perfekcyjnego w każdym momencie koncertu. Niesamowity Groove i bardzo żałuję, że nigdzie w internecie, nawet na youtubie, nie można znaleźć tych perełek w takim wykonaniu, w jakim wykonywali w tę środę w Filharmonii. Nie mówiąc już oczywiście o możliwości zakupu płyty Live z tym składem, bo jej po prostu jeszcze nie wydali.Drugie miejsce dałbym Flat Earth Society, którzy mimo, że byli jakby takim "supportem" przed Jimim Tenorem i Tonym Allenem, na którego przyszło masę ludzi, to zagrali tak świetnie, że o występie Tenora i Allena można nawet zapomnieć. W sumie to też zasługa tych gwiazd, którzy niestety nie pokazali nic fenomenalnego, po kilku utworach czuło się lekką monotonię (może za dużo różnych użwek przed koncertem? ;)) i nawet zrobienie małego show przez kubańskiego wokalisty i zaproszenie kilku osób z publiczności na scenę nie za bardzo w moim odczuciu pomogło. A Holendrzy po tym, jak dali radę zmieścić się na scenie, zagrali niebywale świeżo. I tu też szkoda, że takich wersji utworów nie można znaleźć na żadnej ich płycie. Morał więc z tego taki, że trzeba chodzić na ich (FES i Omara) koncerty za każdym razem, kiedy to możliwe :)PS. muszę dodać, że nagłośnienie na Flat Earth Society był jednym z najlepszych, jakie od dłuższego czasu w mniejszych klubach w 3mieście słyszałem. Zawsze Żak ma dobre, ale sposób realizacji był genialny. Tym bardziej, że występowało aż 15 muzyków(!). Ukłony.

    • 10 3

    • poza tym nie można też zapominać o świetnym otwarciu JJF 18 października przez Krakauera! :) Mimo innego miesiąca to wciąż to był Jazz Jantar Festiwal :)

      • 1 2

    • Trochę inny koncert (1)

      Flat Earth Society są z Belgii. Szczerze, poza tym, że są doskonale zgrani, ten koncert niczym nie zaskoczył. Muzycy, choć doskonale opanowali grę na swoich instrumentach, chyba sami niespecjalnie wiedzieli, co chcą swoją muzyką przekazać. Ot, kolejny soundtrack do filmu Kusturicy - całkiem niezły, ale to już przecież było. Wiele razy.
      Inny był natomiast koncert kolejny, Jimi Tenor + Tony Allen. W tej muzyce rzeczywiście o coś chodziło. Muzycy zabrali nas w konkretne miejsca, pokazując nam swoje emocje z nimi związane. Tony Allen, choć początkowo raczej wycofany, z każdym kolejnym utworem udowadniał, że ma swoją filozofię gry na perkusji. Świetnie oddawał rytm wokalisty, dla którego taniec to z pewnością znaczna część osobowości. Jimi T. natomiast w bardzo subtelny sposób nadawał awangardowego charakteru etnicznym brzmieniom czarnoskórych muzyków. Świetny koncert.

      • 1 2

      • a mi co innego

        Jak widać każdemu podobało się co innego. Dla mnie koncert Tenora i Allena też był dużo lepszy niż FES. A Omar Sosa mnie straszliwie wynudził. Było co prawda kilka fajnych momentów ale generalnie rutyna i bez emocji... Najlepsze dla mnie były koncerty Krakauera, Rona Cartera, Vijaya Iyera solo, Liebezeita-Friedmana i Mazolewski Gonzalez Double Trio. Raczej ze względu na grę na Gonzalesow :). Generalnie poziom festiwalu tak czy inaczej znakomity...

        • 1 2

  • omar sosa (1)

    youtube.com/watch?v=gDhwWEQn1ug

    • 1 2

    • dzięki! Super przypominajka, zwłaszcza druga połowa klipu :)

      • 0 1

  • ołjeeeeeee

    • 1 0

  • Black Wine (1)

    A dla mnie zdecydowanie najlepszym koncertem był występ tria Grzywacz/Nakamura/Penn. Utwory z płyty "Black Wine" na żywo zabrzmiały wręcz znakomicie!

    • 1 0

    • BW

      był bardzo dobry, najlepszy z polskich składów!, ale najlepszy był Viyay - był królem tego festiwalu

      • 0 0

alert Portal trojmiasto.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.

Wydarzenia

Daria ze Śląska "Pierwsza trasa c.d."

89 - 129 zł
Kup bilet
pop

The Robert Cray Band: Groovin' 50 years!

159 - 249 zł
blues / soul, rock / punk

Paweł Stasiak z zespołem PapaD (1 opinia)

(1 opinia)
120 zł
Kup bilet
pop

Najczęściej czytane

Sprawdź się

Sprawdź się

Debiutancka powieść Pawła Huelle to: