Odwaga jest ideą przewodnią tegorocznej edycji festiwalu Solidarity of Arts, a podczas piątkowego koncertu w klubie B90 odwagę oznaczał sprzeciw pod różnymi postaciami i wobec różnych zagrożeń. Trudno sobie wyobrazić lepsze miejsca na taki manifest niż postoczniowe tereny w Gdańsku.
Tegoroczna edycja Solidarity of Arts może poszczycić się jednym z najciekawszych programów koncertowych w historii festiwalu, choć na jego temat usłyszeć można było różne, chwilami bardzo skrajne opinie, m.in. z powodu wspomnianych Pussy Riot, co widać choćby w ankiecie zapowiedzi wydarzenia. Na pytanie: "Czy zespół Pussy Riots powinien występować na festiwalu Solidarity of Arts?", 31 proc. głosujących zaznaczyło opcję "na ten zespół i muzykę nie ma miejsca nigdzie". Z drugiej strony, aż 51 proc. wybrało opcję "tak, pasuje do tej imprezy".
Właściwie jedynym, do czego można się przyczepić jest jego dość późne ogłoszenie, bo zaledwie miesiąc z kawałkiem przed samą imprezą. Wyraźnie odbiło się to na frekwencji - do B90 zmieściłoby się przynajmniej dwa razy więcej osób i szkoda, że dwa razy więcej osób nie mogło posłuchać tego wartościowego i potrzebnego przekazu.
Koncert Pussy Riot w B90:
Pod wieloma względami największym wyzwaniem wieczoru mógł okazać się występ Zespołu Pieśni i Tańca Śląsk do muzyki brytyjskiego producenta działającego pod pseudonimem Felicita. Wyzwaniem była już sama przestrzeń, bo chociaż scena B90 jest jedną z największych na Pomorzu, to nie jest sceną teatralną, a jej głębokość sprawiała, że jeśli nie oglądało się wydarzenie od frontu, wiele jego elementów umykało.
Najbardziej niekomfortowymi momentami były jednak te całkowicie instrumentalne - Felicita miejsca na scenie nie zajął, więc pozostało jedynie wpatrywanie się w pustą przestrzeń... Przede wszystkim było to jednak wyzwanie dla publiczności, która rodzimy taniec ludowy oglądała w połączeniu z niemal całkowicie odstającą od niego muzyką, co finalnie przypominało raczej performance. Duża część zgromadzonych nie potrafiła wczuć się w tę konwencję i wycofała się w kierunku baru albo Ulicy Elektryków. To był ostatni moment do odwrotu - od dwóch kolejnych występów nie dało się oderwać.
fot. Piotr Hukało / Trojmiasto.pl
Finał starał się uprzykrzyć jeden z widzów, który najpierw do wprowadzającego w historię "Riot Days" w języku angielskim producenta z maniakalną zawziętością wykrzykiwał: "Coś ci wisi" (na widok jego plakietki), a później przez cały koncert powtarzał niepochlebne określenia pod adresem Władimira Putina. Kilka osób próbowało ostudzić jego zapał - bezskutecznie i chociaż przekaz Pussy Riot wycelowany w rosyjskie władze jest niemal identyczny, warto pamiętać, że na koncert przychodzi się posłuchać artysty, a nie jego echa sprzed sceny.
Sam występ miał charakter performatywny (jak zresztą wszystkie, poza występem Mary Komasy), dodatkowo wzbogacony wyświetlaniem dokumentalnych zdjęć, a w treści dokładnie cytujący książkę współtwórczyni grupy, Marii Alyokhiny, zatytułowaną "Riot Days", czyli historię skazania na gułag i powrotu na wolność. To do tego stopnia fascynująca i przerażająca treść, że niemalże cała sala chętniej spoglądała na zawieszone po bokach sceny i za nią ekrany niż na sam zespół.
Przypominało to oglądanie filmu dokumentalnego z muzyką wykonywaną na żywo w tle i w zakresie tematu festiwalu pokazywało najwyższy stopień odwagi, bo aktywną walkę z narażeniem własnego życia przeciwko temu, czego na własnej skórze nie doświadczamy w Polsce, a o czym rodzime artystki i artyści przypominają w tekstach, abyśmy nigdy tego doświadczać nie musieli.