Tegoroczny Jazz Jantar zapamiętamy przede wszystkim jako popis umiejętności Vijaya Iyera, w którego muzyce, prócz wirtuozerii i emocji, była po prostu magia. Sporych wrażeń dostarczył też afro-jazzowy kwintet Omara Sosy, Flat Earth Society, duet Liebezeit-Friedman. Festiwal mienił się różnorodną muzyką, a na koniec zaserwował crème de la crème, emanujący duchowym spokojem Golden Striker Trio Rona Cartera.
Vijay Iyer olśnił przede wszystkim blaskiem swej niezwykłej osobowości. Skromny, ale bardzo pewny siebie, grał niepozornie, ale to były czary nad klawiaturą. Grał partie zupełnie improwizowane, brał na warsztat swoje kompozycje, standardy, a także takie niespodzianki jak "Human Nature" z repertuaru Michaela Jacksona. Zarówno solo jak i w duecie przez cały czas utrzymywał najwyższy poziom artystyczny. Zacierały się granice między karkołomnymi postbopowymi harmoniami, frazami klasycyzującymi, między kompozycjami a improwizacją. Wszystkiego słuchało się z równym zainteresowaniem i przyjemnością (choć lepiej by pasowało tu słowo: oddaniem).
Iyer nie popisuje się, nie łapie się za muzyczne kuglarstwo i efekciarstwo. W jego muzyce była za to wewnętrza mądrość, pełna oświecenia i czystych emocji. W duecie z Raw Materials Iyer ze swoim ziomkiem Rudreshem Mahanthappą stanowili twór niemal absolutnie zespolony, nie tylko jeśli chodzi o perfekcję wykonawczą (choć ta była olśniewająca), ale przede wszystkim we wspólnym przeżywaniu i przetwarzaniu emocji. Mahanthappa w tym duecie zagrał tak dużo i tak różnorodnie, że ludzie łapali się za głowę: co też jeszcze saksofonista może zaprezentować, skoro za chwilę gra ze swoim trio?
Wielkim wydarzeniem i jednocześnie finałem festiwalu był koncert Golden Striker Trio Rona Cartera w Filharmonii Bałtyckiej. Carter z pianistą Mulgrew Millerem i gitarzystą Kevinem Eubanksem dał popis starej szkoły jazzu. Ten skład grał bardzo przewidywalnie, bez zaskoczeń i bez zwrotów akcji. Ci, którzy cenią muzyka za udział w bardziej odważnych projektach, mogli zastanawiać się, dlaczego kontrabasista wziął się za tak bezpieczne granie. Z pewnością jednak Golden Striker Trio to nie żadne asekuranctwo, ale w pełni przemyślany hołd dla tradycji czarnej muzyki, bluesa, jazzu, rockabilly. Wszystko zagrane spokojnie, bez ekscytacji, za to z ogromnym spokojem i luzem właściwym dla starych mistrzów.
Dla wielu niespodzianką (choć zapowiadaną przeze mnie) był ognisty występ Flat Earth Society. Piętnastoosobowy big band z Belgii zaprezentował program, w którym mieszał ze swadą i lekkością klezmerskie motywy, wolne improwizacje i rockowy pazur. Zaprezentowali przy tym taką siłę i umiejętności, że występujący po nich zespół Jimiego Tenora i Tony'ego Alena wypadł dość blado. Obaj liderzy projektu wydawali się nieobecni, ustawieni na przeciwległych krańcach sceny nie mieli kontaktu z szalejącymi sidemanami, którzy, o dziwo, stanowili o sile przekazu tego zespołu.
Mocnym punktem programu był weekend trójmiejskich muzyków, którzy zaprezentowali premierowe programy. Pierwszy wystąpił Irek Wojtczak z kwartetem Outlook. Choć saksofonista skomponował tematy niełatwe, z pogmatwanymi harmoniami, zespół jako całość brzmiał świetnie. Gdy zaś rozwijał skrzydła w improwizacjach, sekcja rytmiczna Żuchowski-Staruszkiewicz rozpędzała Outlook jak silnik odrzutowy. Wygląda na to, że Wojtczak (jako lider) zaczyna wreszcie tworzyć muzykę na miarę swego talentu. Bardzo energetycznie wypadło podwójne trio Wojtka Mazolewskiego i Dennisa Gonzaleza. Bateria złożona z dwóch perkusji, dwóch kontrabasów, trąbki i saksofonu strzelała co rusz salwy i kanonady, od których zatrzęsła się powała Żaka.
Nie zawiódł też Omar Sosa, którego zespół emanował radością, zaskakiwał błyskotliwymi zagrywkami, zadziwiał świetnym porozumieniem. Fenomenalnym wyczuciem i doskonałą znajomością materii muzycznej popisywał się zwłaszcza perkusista Marque Gilmore, który doskonale współpracował z Omarem, jakby przewidując każdy kolejny akord czy frazę.
Trudno nie wspomnieć o kolejnej legendzie - perkusiście Jakim Liebezeit, którego występ w duecie z Burntem Friedmanem przyciągnął do Żaka tłumy. Elektroniczne groove'y i ambientowe plamy Friedmana z celowo uproszczoną, wręcz naiwną motoryką perkusji byłego muzyka Can połączyły się w nerwowy, postindustrialny trans. Z pewnością nie był to jazz i należy to traktować jako wielki plus. W XXI wieku niemal każdy duży festiwal jazzowy zaprasza zespoły grające muzykę improwizowaną, okołojazzową.
Tegoroczny Jazz Jantar trwający przeszło miesiąc był jednak zbyt rozciągnięty w czasie. Atmosferę wydarzenia buduje nie tylko program, ale także publiczność, która spotyka się na kolejnych koncertach i żywo dyskutuje, co widziała, co słyszała. Warto o nią dbać, choćby wprowadzając do sprzedaży karnety festiwalowe. Czy ktoś widział festiwal muzyczny bez karnetów?.
Podczas jednego z koncertów podeszła do mnie pewna kobieta i z uśmiechem na ustach oznajmiła, że od dwóch lat nie musi już jeździć na Bielską Zadymkę, ani Jazz Jamboree. Gdański Jazz Jantar to ścisła czołówka polskich festiwali jazzowych.