- 1 Nie wygrał "TzG", ale i tak jest sukces (64 opinie)
- 2 Miłośnicy vintage opanowali 100cznię (32 opinie)
- 3 Do piekła i z powrotem z Jarym (9 opinii)
- 4 Zrobili karierę dzięki "Szansie na sukces" (37 opinii)
- 5 "Kaskader": kciuk w górę, a nawet dwa (20 opinii)
- 6 "Grillujemy" współczesne kino (64 opinie)
Śmierć zatańczyła w Operze Leśnej. Relacja z koncertu Dead Can Dance
13 czerwca 2013 (artykuł sprzed 10 lat)
Tonąca w zieleni Opera Leśna okazała się wymarzonym tłem do muzycznego spektaklu zespołu Dead Can Dance, który wystąpił w środę w Sopocie.
Byli starsi, którzy piosenek australijskiego duetu uczyli się na pamięć z przegrywanych w młodości kaset. Byli i młodsi, którzy zapewne poznali tę muzykę niedawno, za sprawą nagranego w ubiegłym roku krążka, którym artyści głośno przerwali ponad piętnastoletnią ciszę wydawniczą.
I to właśnie utwory z "Anastasis" wiodły prym podczas niemal dwugodzinnego sopockiego koncertu. Lisa Gerrard i Brendan Perry nie zawiedli jednak oddanych fanów i pomiędzy najnowsze dokonania wpletli kompozycje sprzed lat. "Cantara" czy "The Host of Seraphim" były witane i żegnane najdłuższymi owacjami.
Gerrard i Perry z pomocą muzyków sesyjnych zaprezentowali spójny muzyczny spektakl ze wszystkimi charakterystycznymi dla Dead Can Dance cechami: transowym rytmem, podniosłymi melodiami, etnicznymi ozdobnikami z przeróżnych stron świata i operowymi akcentami.
Na scenie posługiwali się skromnym instrumentarium: perkusją, syntezatorami zaprogramowanymi do preparowania elektronicznych i symfonicznych podkładów, cymbałami i mandoliną oraz oczywiście głosami: jego - głębokiego, jej - anielskiego. Było poprawnie, lecz zbyt zachowawczo - zabrakło trochę porywającej energii występu na żywo.
Wymarzonym tłem dla tej spokojnej muzyki okazała się przestrzeń skąpanej w zieleni Opery Leśnej i otaczający ją las, który z minuty na minutę pogrążał się w mroku (choć jeszcze lepiej by było, gdyby koncert zaczął się o zmierzchu). W takiej scenerii nawet niepotrzebne były wizualizacje rzucane na kurtynę za plecami muzyków oraz oszczędna gra świateł, które przygotowali realizatorzy koncertu. I bez nich, wyłącznie przy pomocy swych magicznych dźwięków, Dead Can Dance stworzyłoby w sopockim lesie bajkową muzyczną opowieść.
Nic więc dziwnego, że wiele osób z publiczności chciało uwiecznić te chwile na zdjęciach lub krótkich filmikach kręconych telefonami. Niestety, co chwilę byli pouczani przez nadgorliwą ochronę, ponieważ artyści zakazali jakiejkolwiek rejestracji swojego występu. To posunięcie zupełnie niezrozumiałe w dobie, gdy przemysł muzyczny istnieje niemal wyłącznie dzięki internautom.