Po sześciu latach SpaceFest! obrał kurs nie na kolejną podróż w nieznane, lecz na powrót do domu. To była zdecydowanie najbardziej "przyziemna" edycja festiwalu, co wbrew pozorom nie jest zarzutem. Impreza odbyła się w piątek i sobotę w Żaku.
Dotąd festiwal organizowany przez Nasiono Records zdawał się podążać klasyczną ścieżką większości podobnych imprez - rozrastał się, przyciągając coraz to bardziej znane nazwiska. W 2012 pojawili się Mark Gardener z zespołu Ride oraz Damo Suzuki z Can, w 2013 roku Dead Skeletons, a w ramach imprezy rozgrzewającej także White Hills (znane każdemu, kto oglądał film "Tylko kochankowie przeżyją"), w 2014 roku - The KVB, w 2015 - The Telescopes, a w tym roku... W tym roku bardziej znanych nazw zabrakło, ale z perspektywy samej muzyki nie miało to większego znaczenia.
Piątek okazał się znacznie bardziej absorbującym dniem. Stołeczna Rosa Vertov otworzyła SpaceFest przygnębiającymi, hałaśliwymi pieśniami, co na każdym innym festiwalu zwiastowałoby porę powrotu do domów, tutaj miało natomiast znaczenie dokładnie przeciwne - nastrajało do otworzenia się na istnienie wspólnej przestrzeni dla dwóch skrajnych przeciwieństw. Na tej imprezie radosne piosenki to rzadkość (wyjątkiem było The Fruitcakes, które pełnymi garściami czerpie z dorobku The Beatles z okresu "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band"), a jednak nawet melancholia jest odgrywana głośno. Idealnie było to słuchać podczas występu tercetu The Third Sound, gdzie gitara basowa została całkowicie wykluczona, na rzecz samej perkusji oraz dwóch "elektryków". Rozwiązanie nietypowe, ale zrozumiałe, jeżeli rytm nie jest dla zespołu aż tak ważny, jak "ściana dźwięku". Mam świadomość, że to wyświechtane określenie, które pojawia się przy opisie każdej grupy grającej shoegaze, ale inaczej się tego po prostu nie da nazwać.
The Third Sound stworzyli wiele wyjątkowych chwil podczas SpaceFest! 2016 i to chyba jedyne miejsce, gdzie tak wiele osób potrafi usłyszeć prowokującą do tańca melodię w chaosie. Kolejnych znakomitych chwil dostarczyło tego wieczoru niemieckie Camera. Ich motoryczne granie oparte o ciągłe powtarzanie tych samych, krótkich fragmentów prawdopodobnie stworzyłoby najnudniejszy zbiór nut w historii, gdyby komuś zachciało się je spisywać, ale w kontakcie z żywym odbiorcą wytworzona została wyjątkowa, wprowadzająca w trans atmosfera. Zespół wystąpił jako tercet, ale dodatkowo skierował w stronę słuchaczy mikrofon, z czego korzystały towarzyszące im osoby, wydając okrzyki i pomruki.
Doszło w trakcie tego występu do sytuacji, która nie powinna się wydarzyć w środowisku ludzi kochających muzykę. Śpiewająca pod sceną kobieta została w dosyć nieprzyjemny sposób osaczona przez bardzo natarczywego i równie nietrzeźwego mężczyznę. Kiedy postanowiła odejść, ten ruszył za nią, więc pozwoliłem sobie stanąć mu na drodze i zwrócić uwagę, że najwyraźniej wybrał niewłaściwy obiekt "adoracji". To incydent, z którym SpaceFestu! absolutnie nie można kojarzyć, ale być może dzięki opowiedzeniu o tej sytuacji wszyscy będziemy nieco bardziej uważni podczas koncertów.
Drugiego dnia porywający i zaskakujący popis dało brytyjskie Mdme Spkr - duet, który równie dobrze mógłby wystąpić na innym trójmiejskim festiwalu, D.I.Y. Hardcore Punk Fest.
Przesterowany bas i mocny, żeński wokal w połączeniu z perkusją zarzynaną przez rosłego bębniarza noszącego koszulkę Motörhead co rusz wgniatały tłum w parkiet i wyrywały go do szaleńczego podrygiwania. Strasburska epidemia tańca z 1518 roku musiała wyglądać bardzo podobnie.
Sobota przyniosła jednak także mniej pozytywne zaskoczenie. Od zawsze sercem SpaceFestu! jest Pure Phase Ensemble. Zespół z rotacyjnym składem, tworzonym przez najbardziej oryginalnych, młodych muzyków z Polski oraz światowej klasy "kapitana" rok w rok daje wybitne koncerty. Niczego innego nie można było oczekiwać po Antonie Newcombe'ie, liderze The Brian Jonestown Massacre, ale jego wizja miała tylko kilka mocnych
momentów i przede wszystkim trwała bardzo krótko. Wielkim minusem było także zepchnięcie Olgi Mysłowskiej z Polpo Motel na bardzo odległy plan. Mimo że ta charakterystyczna wokalistka wyraźnie poruszała ustami, ze sceny ledwo dało się ją usłyszeć. Zakończenie setu zaskoczyło chyba wszystkich, publiczność przez chwilę wpatrywała się jeszcze w pustą scenę, jakby liczyła, że muzycy powrócą, aby odegrać jeszcze kilka kawałków. Na kolejnych muzyków przyszło nam jednak czekać aż godzinę.
Chwilę przed pierwszą w nocy przed publicznością stanęła lokalna ekipa, która w Trójmieście koncertuje regularnie. Można było się zatem spodziewać pustej sali, ale nie -
Lonker See przez rok zdążyło zapracować na grono oddanych fanów, których na pewno jeszcze przybędzie, ponieważ to właśnie oni, ludzie stąd (umyślnie znowu to podkreślam) dali najciekawszy występ SpaceFestu! 2016. Saksofon wybrzmiewa na Sali Suwnicowej bardzo często, ale zazwyczaj w ramach festiwalu
Jazz Jantar. Tomasz Gadecki sprawił, że instrument ten doskonale wpisał się w konwencję space-rocka/shoegazu, a także pośredniczył pomiędzy jazzową perkusją Michała Gosa, bezwzględnie hałasującą gitarą Bartosza Borowskiego oraz transowym basem Joanny Kucharskiej. W ciągu tych dwóch dni żaden inny zespół nie przybliżył nas do kosmosu aż tak bardzo.
SpaceFest! rozwija się w sposób nieprzewidywalny, a ważniejsza od obecności "gwiazd" w jego programie jest obecność kameralnej, domowej atmosfery. Większość z zaproszonych zespołów w żadnych innych warunkach nie mogłaby wystąpić dla około pięciuset osób, a to samo w sobie jest niebywałym sukcesem edukacyjnym organizatorów.