- 1 Juwenalia: Bajm, LemON i strefy z nagrodami (53 opinie)
- 2 Trzydniowa kulinarna Feta na stoczni (45 opinii)
- 3 Momoa spotkał się z Michalczewskim (58 opinii)
- 4 Chowają pieniądze w miejscach publicznych (51 opinii)
- 5 Jason Momoa w gdańskiej restauracji (137 opinii)
- 6 Juwenalia Gdańskie: koncerty i atrakcje (12 opinii)
Powrót do przeszłości, czyli Therion w B90
31 stycznia 2016 (artykuł sprzed 8 lat)
W B90 wystąpiła już niemal cała czołówka europejskiego metalu rozsławionego w drugiej połowie lat 90. Therion nie zaprezentował wprawdzie nowego materiału - jak na przykład Moonspell czy Paradise Lost kilka miesięcy temu - ale udowodnił, że pomimo zbliżającej się trzydziestki, wciąż jest w znakomitej formie.
Zaczęło się fatalnie. Już logo moskiewskiego Imperial Age, wyświetlane na ekranach obok sceny, biło tandetą rodem z czołówek gier na Atari, ale prawdziwy dramat rozpoczął się dopiero po wydaniu pierwszych dźwięków. Do bólu schematyczny symfoniczny metal z dwoma kobiecymi wokalami i jednym męskim, synchroniczne machanie grzywami, koszmarne sample naśladujące instrumenty akustyczne - nie zgadzało się dokładnie wszystko, łącznie z żenująco wyproszonym selfie z publicznością w tle.
W przypadku Ego Fall - formalnie pochodzącego z Chin, lecz utożsamiającego się z tradycją mongolską - podejrzenia o powtórkę z bolesnej rozrywki pojawiły się już w trakcie przerwy. Filmik zmontowany do piosenki o płaczącym wielbłądzie (poważnie!) prawdopodobnie miał chwytać za serca, ale w środku Europy to surrealizm na miarę Luisa Buñuela. Taki też był poniekąd ten występ, choć akurat egzotyka działała na jego korzyść. Kiedy Ego Fall korzystali z khoomei - tradycyjnego, gardłowego śpiewu albo chóralnie odśpiewywali folkowe partie, górę brała fascynacja dziwacznym brzmieniem z odległego kraju. Kiedy natomiast dominowały naleciałości z metalcore'u, industrialu czy nawet japońskiego Nagoya kei, robił się wtórnie i banalnie. Muzyczne braki uzupełniał natomiast znakomity kontakt ze słuchaczami - Chińczycy jako jedyni tuż po występie pojawili się w fosie, by przybić piątkę ze świeżo upieczonymi fanami.
Do tego momentu przemieszczanie się po sali nie wymagało trudniejszych manewrów, ale wraz z pojawieniem się Luciferian Light Orchestra - zespołu lidera Therion - zrobiło się gęsto. Tutaj też można było wreszcie poczuć, że rozgrzewka dobiegła końca i nie trzeba na siłę szukać punktów zaczepienia. Christofer Johnsson reklamuje swój poboczny projekt jako nawiązanie do psychodelicznego rocka, a wśród inspiracji wymienia między innymi Hendrixa czy Uriah Heep. Faktycznie jednak nawet jedna nuta nie miała w sobie hipisowskiego lub garażowego ducha. W najlepszych momentach wybrzmiewał surowy, gitarowy deathrock, w nieco słabszych pojawiały się odstające od muzycznego kontekstu symfoniczne chórki. W centrum wydarzeń nie znajdował się jednak Johnsson, lecz dotąd zupełnie nieznana wokalistka Mari Paul, która w roli scenicznego wampa uwodziła zarówno publiczność, jak i kolegów z zespołu.
Gdyby komuś, kto z popkulturą nigdy nie miał do czynienia pokazać zdjęcia Avengers i Therion, a później zapytać, na którym z nich znajduje się grupa superbohaterów, to mógłby mieć duży problem z podjęciem decyzji. Osiłek przypominający Billy'ego Idola, gotycka dama w gorsecie, mężczyzna w skórzanej rogatywce i czerwonych okularach, inny w cylindrze ze steampunkowymi zdobieniami, dziewczyna o różowych włosach - każdy skrajnie inny, a mimo tego doskonale współpracujący jako drużyna. Aż chciałoby się zakrzyknąć: "Therion Assemble!".
Na wstępie wykonali kilka kompozycji z już piętnastoletniego "Secret of the Runes", ale ku mojej - i, jak sądzę, nie tylko - radości, duża część setu skoncentrowana była na albumach z końca lat 90. Pojawiły się "The Beauty In Black" z "Lepaca Kliffoth", "Wine of Aluqah" z "Vovin" czy "Invocation Of Naamah" z "Theli". Nie zabrakło niespodzianek (na przykład niemal heavy metalowe "Black Fairy", o którego obecność w setliście wokalista Thomas Vikström walczył od lat albo "Mon amour, mon ami" wykonane wraz z Mari Paul), a "To Mega Therion" - pewniak wypraszany przez publiczność przy każdej okazji - wybrzmiał dopiero na samym końcu.
Ten niespełna pięciogodzinny koncert rozkręcał się bardzo długo, ale w finale tłum fanów szwedzkiej kapeli dostał dokładnie to, po co przyszedł - zbiór najbardziej rozpoznawalnych "przebojów" z dawnych lat w aranżacjach na skład, który (poza liderem) nie tworzył ich oryginalnych wersji. Oby tylko Christofer Johnsson wreszcie otrząsnął się z twórczej niemocy i nie przemienił swojego najznakomitszego osiągnięcia w zespół podróżujący wyłącznie z repertuarem typu "the best of".
Therion "Cults Of The Shadow" w B90:
Wydarzenia
Miejsca
Zobacz także
5 stycznia 2016
(13 opinii)