Bund Band Wojtka Mazolewskiego udzielił zebranej publiczności wspaniałej historyczno - muzycznej lekcji. W swoje grze zespół łączył najstarsze tradycje marszowe z nowoczesnymi odsłonami improwizacji.
-
Jezioro jest długie, szerokie i głębokie, a nas interesują tylko i wyłącznie nuty, a właściwie to, co dzieje się po nich - zapowiadał koncert
Wojtek Mazolewski, broniąc się przed ideologicznymi powiązaniami z lewicowo-socjalistyczną partią Bund. Nie musiał tego mówić, muzyka nowego projektu trójmiejskiego basisty wybroniła się bowiem sama. Przedpremierowy koncert w hołdzie Markowi Edelmanowi - zespół zaprezentuje materiał w najbliższy weekend w Muzeum Historii Żydów z okazji 67. rocznicy powstania w Getcie Warszawskim - stanowił doskonałą lekcję jazzu. Bund Band zabrał licznie zebraną publiczność sopockiego Spatifu w świat melodii z początku XX wieku - nie tylko tych tworzonych, ale też towarzyszących na co dzień żydowskim działaczom.
Gdy rozbrzmiały nuty hymnu bundowskiej partii, odegrane na trąbce i werblu, przypomniałem sobie, że tak przecież zaczynał się jazz. W czasie, gdy założyciele żydowskiego ugrupowania wypisywali w Europie postulaty walki politycznej, przez ulice Nowego Orleanu, w rytmie nadawanym przez tzw. marching bands, wędrowały pogrzebowe kondukty. Oczywiście wspomniane, przesycone klezmerską melodią tematy, stanowiły dla zespołu Mazolewskiego jedynie skromny punkt wyjścia dla szeroko pojętej muzycznej improwizacji. Dokładnie tak samo jak dla nowoorleańskich, pierwszych zespołów, które już nie tylko odgrywały, ale zaczynały za pomocą dźwięków komentować otaczającą je rzeczywistość.
Od samego początku - utworu The New Song - najważniejszy był lider. Wojtek Mazolewski po raz kolejny ukazał oblicze artysty otwartego i pokonującego wszelkie bariery muzyczne. W Bund Bandzie udowodnił, że można grać jazz natchniony "sztywną" marszowością, zmierzający do coltrane'owskiej awangardy, a oparty na punktowej linii basu przywołującej rytmikę reggae. Tym samym trudno określić stylistykę, w której poruszał się zespół, ale właściwie po co to robić? Myślę, że ten brak oczywistych odniesień stanowi o wielkiej wartości artystycznego dzieła. A niezmordowana chęć realizacji siebie, którą co rusz ukazuje Mazolewski, to najlepsza nagroda dla wiernej publiczności.
Skład Bund Bandu był nietypowy: gitara basowa, dwie perkusje i dwa saksofony. Naturalnie wyłonione duety instrumentalne różniły się. Perkusiści - znany z
Freeyo Michał Gos i pochodzący z Pragi
Oskar Torok - skromnie się uzupełniali, a przy tym tworzyli jeden zwarty mechanizm. Torok dodatkowo grał na trąbce, nadając odpowiedniego wymiaru hymnicznym melodiom. Inaczej wyglądała współpraca saksofonistów.
Maciej Obara, znany trójmiejskiej publiczności chociażby z rewelacyjnego występu na zeszłorocznym
Jazz Jantarze, wymieniał się dźwiękami z
Markiem Pospieszalskim. Ich "wchodzenie sobie w szranki" objawiało się zarówno w solowych popisach jak i zapętlonym "gonieniu" tematu. To była naprawdę świetna, radosna rywalizacja.